ENG below
Sztuka to zabawa. Oczyszczanie myśli. Kreatywne spędzanie czasu. Produkty twórczości artystycznej cieszą oko i wzbogacają przestrzeń, w której goszczą. Tak postrzegałem artystyczny świat, w który przez całe swoje życie wskakiwałem różnymi wejściami eksplorując mnogie komnaty. Przez parę lat gościła mnie sala opatrzona szyldem „Muzyka” i mimo ogromu szczęścia i satysfakcji, których tam zaznałem świadomie opuściłem to rozrywkowe miejsce. Chwiejnym krokiem i w oparach dymu wyszedłem po angielsku bojąc się konsekwencji swoich słabości.
Kolejna sala witała neonem „Sztuka cyfrowa” gdy wszedłem do niej pierwszy raz była niewielkim pomieszczeniem, w którym rozbrzmiewał dźwięk łączącego się z Internetem routera. Dziś to ogromna hala z mnóstwem bajerów. Z czasem podłożyła mi pod tyłek ergonomiczny fotel, okrążyła panoramicznymi monitorami, zaserwowała multisporta, bonusy, owocowe czwartki i aromatyczną kawę bez limitu. Pod biurkiem dyskretnie przypięła mnie do stanowiska beatcoin’owym łańcuchem, poklepała po plecach i zawaliła taskami. W tej sali siedzę do dziś, przynajmniej część mnie.
Pozostałe fragmenty mojego jestestwa krążyły po gmachu „Sztuki” zaglądając do różnych pomieszczeń. Czasami stojąc na progu jedynie omiatały wzrokiem zawartość pokoju, innym razem dołączały do zabawy z większym lub mniejszym zaangażowaniem.
Zawsze doświadczałem tylko najprzyjemniejszych stref, dających mi lub odbiorcom mojego artyzmu pięknie zapakowany, obsypany brokatem i owinięty mieniącą się wstążką produkt artystyczny. Zakładałem, że tak należy.
Z historii sztuki wiem jednak, że w ogromnym gmachu z szyldem „Sztuka” jest cała masa zakątków, pomieszczeń, a nawet pięter spowitych gęstą mgłą traum, cierpienia i niedostatku.
Od kilku lat z ogromną satysfakcje goszczę w pokoju „Sztuki Wizualne” gdzie pod szyldem, ktoś dopisał „te manualne”. Stworzyłem tu sobie swój własny styl materializowania kreatywności. Bawię się formą. Maluje, doklejam, docinam, konstruuje. Jakiś czas temu podniosłem wzrok znad swojej przestrzennej instalacji w słonecznej części komnaty i zacząłem zerkać w te ciemniejsze obszary pomieszczenia. Było ku temu kilka powodów. Umazany brokatem zacząłem dostrzegać naiwność własnej twórczości. Mimo wciąż powiększającego się tłumu roześmianych kibiców, którzy raz co ras wystrzeliwują w moją stronę salwy z konfetti zaczęło mi brakować „czegoś”.
W tym samym czasie dostrzegłem również małą chmurę burzową, która nie proszona napłynęła nad mą głowę z okratowanych drzwi z napisem rzeczywistość. Od początku swojego pobytu w tej sali miałem jedną zasadę. Rozganiać wszelkie negatywne zjawiska atmosferyczne wpadające do komnaty nim usiądę to pracy nad swoimi cukierkowymi dziełami sztuki. Zależało mi, żeby w choć najmniejszym stopniu nic co negatywne nie przedostawało się za sprawą mojej twórczości do grupy uśmiechniętych kibiców. W swojej naiwności wydawało mi się, że w ten sposób o nich dbam.
Tak mijały kolejne pory roku, aż mój wewnętrzny radar meteorologiczny zasygnalizował największą jak dotąd burzę kierującą się w moją stronę. W tym samym czasie mój bliski przyjaciel, będący najweselszą osobą w rozbawionym tłumie pod moim oknem, jak się później okazało, ukrywał starannie swoje wewnętrzne burze pełne demonów. Kupił ode mnie jeden z obrazów na swoje urodziny i... Najchętniej napisałbym „zamienił się w piorun kulisty mojej chmury burzowej”, ale chyba winny jestem tu szczerość i wychodząc nieco z narracji napiszę: Przegrał walkę ze swoją chmurą i skapitulował. W swoje czterdzieste urodziny pożegnał się ze światem.
Nagle podnoszę wzrok znad klawiatury. Potok słów gęstnieje. W ułamku sekund osiąga konsystencje żelbetonu. Uwaga przechodzi w tryb zbitego psa. Gradowa chmura z impetem roztrzaskuje blokadę drzwi i wdziera się do pomieszczenia. Odłamki strzaskanej kraty z prędkością światła przelatują przez komnatę i trafiają mnie prosto w głowę. Wszystkie.
Gradowa chmura zawisa nade mną i połyka w całości zagryzając zardzewiałymi gwoździami i tłuczonym szkłem. Ale nie takim pięknym z kolorowych witraży tylko z potłuczonego słoika z jakimś daniem sprzed miesięcy, który odnalazł się w czeluściach lodówki po powrocie z wakacji.
Otacza mnie mrok… Chwile? Miesiąc? Dekadę?
Już nie ważne, bo oto cały na biało przybywa mi na ratunek wewnętrzny uśmiech. Galopując na różowym jednorożcu żującym owocową hube-bube uderza we mnie swym najmocniejszym orężem – wyparciem. Niczym starzał z morfiny rozpiżdża na atomy gradową chmurę, a wszystkim w koło, łącznie ze mną obwieszcza, że jest gites, malinowo, wszystko gra.
Spoglądam za okno? Wszyscy są. Biją brawo, uśmiechają się jak zawsze. Jest wspaniale. Cieszę się. Przesuwam kilka razy po oknie palcem. Zafunduje dziś moim kibicom jakiś ładny, nowy filtr. Może POP? Sądzę, że sytuacja warta jest uczenia. Niech znów będzie kolorowo.
No i tak sobie wszystko gra od miesięcy, ale z czasem zauważam, że moja wymyślna, artystyczna konstrukcja rozbudowuje się coraz śmielej w stronę spowitego czarną mgłą końca sali. A moja burza gradowa wcale nie zniknęła. Przyczaiła się jedynie z pełnymi sadzy cumulonimbusami innych osób w tym najmroczniejszym zakątku pomieszczenia i sobie tylko znanym sposobem sabotuje moje zdrowie. Objawia się tam, gdzie nie sięga jurysdykcja mojego wewnętrznego uśmiechu.
A gdyby tak dać swobodę mojej konstrukcji i skierować światło uwagi na ten ciemny kont? Co na to mój rozradowany tłumek zza okna? Co, jeśli wspólnie dostrzeżemy co kryje się w skąpanym w gęstym dymie koncie komnaty? Czy wspólnie uda nam się wprowadzić tam nieco światła? A może ciemny obszar wykorzysta moment i przyjebie mi czymś konkretnym? Przyznam, że nieco obawiam się tej wizji. W tyle głowy słyszę jednak bardzo wyraźnie głos mojego wieloletniego przyjaciela - wewnętrznego uśmiechu
Walić lekcje pływania! Olać ratunkowe koła, jeden rękawek wystarczy. Ciśniemy w morze! Ahoj!
Zdecydowanie podoba mi się jego huraoptymizm. Już od dawna jestem zdania, że moja twórczość nie musi być tylko ładna. Nie jestem nic winien kibicom zza okna. Nie musze nikogo zadowalać. Niech moje artystyczne działanie przyda się światu lub chociaż kilku jego metrom kwadratowym. Niech opowie jakąś historię, nie tylko istotną dla mnie.
No więc wrzuciłem na sztandary ten mój uśmiech i wszelkich jego kuzynów. Zebrałem wesołą drużynę z innych sal i radośnie pogalopowaliśmy na jednorożcach w stronę mroku.
Nie będę tu opowiadał o naszej wystawie ani przytaczał szczegółów technicznych. Wspomnę jedynie, że artystycznie wspierają mnie: Agnieszka Wlachos – apologetka sztuk fotograficznych oraz Sefa Sagir i Bartłomiej Wyszyński – herosi nowych mediów. Naszą historię rozgłasza światu dziejopisarka Marta Popławska. A wszystko możliwe jest dzięki sukursowi bastionu –Boutique Office.
For Narnia!
Szczegóły wydarzenia
11.10.2024 - Wernisaż
16.10.2024 - Finisaż
Więcej pod linkiem
Well, how not to smile?
Art is fun. Clearing thoughts. Creative spending of time. The products of artistic creation please the eye and enrich the space in which they are hosted. This is how I perceived the artistic world, into which I have jumped through various entrances exploring a multitude of chambers throughout my life. For a couple of years I was hosted by a room bearing the signboard “Music” and, despite the immense happiness and satisfaction I experienced there, I consciously left this entertaining place. With a shaky step and in a haze of smoke, I left it, fearing the consequences of my weaknesses.
The next hall greeted me with the neon sign “Digital Art” when I first entered it was a small room with the sound of a router connecting to the Internet. Today it's a huge hall with lots of gadgets. In time, she put an ergonomic chair under my butt, surrounded me with widescreen monitors, served multisport, bonuses, fruit Thursdays and unlimited aromatic coffee. Under the desk, she discreetly pinned me to the desk with a beatcoin chain, patted me on the back and swamped me with tasks. In that room I sit to this day, at least part of me.
Other parts of my being roamed around the “Art” edifice looking into various rooms. Sometimes, standing on the threshold, they merely swept their eyes over the contents of the room, while at other times they joined in the fun with greater or lesser involvement.
I always experienced only the most pleasant zones, giving me or the recipients of my artistry a beautifully packaged art product, sprinkled with glitter and wrapped with shimmering ribbon. I assumed it was the right thing to do.
However, I know from art history that in the huge edifice with the “Art” sign, there are a whole lot of corners, rooms and even floors shrouded in a thick fog of trauma, suffering and deprivation.
For several years I have been hosting with great satisfaction in the “Visual Arts” room where, under the signboard, someone has added “the manual ones.” Here I have created for myself my own style of materializing creativity. I play with form. I paint, I glue, I cut, I construct. Some time ago, I lifted my gaze from my spatial installation in the sunny part of the chamber and started looking into those darker areas of the room. There were several reasons for this. Smeared with glitter, I began to notice the naiveté of my own creation. Despite the ever-growing crowd of laughing supporters, who from time to time shot salvos of confetti in my direction, I began to miss “something”. At the same time, I also noticed a small storm cloud coming over my head, uninvited, from the barred door with the word "Rality" on it. From the beginning of my stay in this room, I had one rule. To chase away any negativity reaching the chamber before I sat down to work on my candy artwork. I wanted to make sure that nothing negative would get through my artwork in the slightest to a group of smiling fans. In my naiveté, I thought I was taking care of them that way.
This is how the seasons passed, until my internal meteorological radar signaled the biggest storm yet headed my way. At the same time, a close friend of mine, who was the most cheerful person in the amused crowd outside my window, as it turned out later, was carefully hiding his inner storms full of demons. He bought one of the paintings from me for his birthday and.... I'd most like to write “turned into the thunder in my storm cloud,” but I guess should be honest here. He lost the battle with his cloud and capitulated. On his fortieth birthday he said goodbye to the world.
Suddenly I raise my eyes from above the keyboard. The stream of words thickens. In a split second it reaches the consistency of reinforced concrete. Attention goes into beaten dog mode. A hail cloud impetuously shatters the door lock and bursts into the room. Shards of the shattered grating fly through the chamber at the speed of light and hit me right in the head. All of them.
A hail cloud hovers over me and swallows me whole along with rusty nails and broken glass. But not the nice one that is beautiful from colorful stained glass windows but from a broken jar with some dish from months ago, which was found in the depths of the refrigerator after returning from vacation.
Darkness surrounds me... A moment? A month? A decade?
It doesn't matter anymore, because here all in white comes to my rescue an inner smile. Galloping on a pink unicorn chewing a fruity hube-bube, it strikes at me with its most powerful weapon - displacement. Like an injection of morphine, it destroys the hail cloud to atoms, and proclaims to everyone, including me, that it's great, nice, all good.
I look out the window? Everyone is there. They are applauding, smiling as always. It's great. I'm happy. I swiped the window a few times. I'm going to treat my fans to some nice new filter today. Maybe a POP? I think the situation is worth teaching. Let it be colorful again.
Well, that's how things have been playing out for months, but as time goes by, I notice that my fanciful, artistic construction is expanding more and more boldly toward the black mist-shrouded end of the room. And my hailstorm hasn't disappeared at all. It has merely lurked with the soot-filled cumulonimbus of others in this darkest corner of the room and, by a method known only to itself, is sabotaging my health. It manifests itself where the jurisdiction of my inner smile does not reach.
How about giving leeway to my design and directing the light of attention to this dark zone? What would my overjoyed crowd from outside the window think? What if we collectively see what's hiding in the smoky part of the chamber? Will we collectively succeed in bringing some light in there? Or will the dark area seize the moment and nail me with something not cool? I'll admit that I'm a bit apprehensive about this vision. In the back of my head, however, I hear very clearly the voice of my longtime friend - the inner smile
Screw swimming lessons! Fuck lifebuoys, one inflatable sleeve is enough. Let's go out to sea! Ahoy!
I definitely like his hurricane optimism. I've long been of the opinion that my work doesn't have to be just pretty. I don't owe anything to the fans outside the window. I don't have to please anyone. Let my artistic work be of use to the world or at least a few square meters of it. Let it tell a story, not only relevant to me.
In that case, I threw that smile of mine and all its cousins on the war banners. I gathered a merry crew from other halls and we merrily galloped on unicorns into the darkness.
I won't tell the story of our exhibition or the technical details here. I'll only mention that artistically I'm supported by Agnieszka Wlachos, an apologist for photographic art, and Sefa Sagir and Bartlomiej Wyszynski, heroes of new media. Our history is being spread to the world by historian Marta Poplawska. And all thanks to the support of the bastion -Boutique Office.
For Narnia!
More about exhibition here
Comments